Niełatwo być młodym bogiem otoczonym przez stare pryki, w dodatku bogiem złej, burzliwej nocy. Wszyscy od razu uważają cię za skończonego drania - inna sprawa, czy na pewno niesłusznie - i patrzą na ciebie z góry. A jeśli jeszcze do tego dodać, że masz właśnie po raz pierwszy przejść przez Januarię, by dostać się do Międzyświata i ubłagać starą jędzę, żeby dała ci smoka, twoja sytuacja wygląda tragicznie.
Moja wyglądała może nawet tragiczniej, niż ta, którą dopiero co opisałem, bo czasem zaskakuję samego siebie. Stara jędza nie lubi, gdy ktoś nazywa ją starą jędzą, a mi się to przez przypadek wymknęło, gdy stwierdziła, żem za młody na smoka.
Wredny, stary babsztyl...
Żeby jednak zacząć od początku, może się przedstawię.
Na imię mam Nox i, jak już mówiłem, jestem bogiem złej, burzliwej nocy, innymi słowy efektem wymieszania DNA bogini dobrej nocy z materiałem genetycznym boga burz. Nie próbujcie tego w domu, bo powstanie mój rodzony brat, a tego byśmy nie chcieli. Nawet bardzo, pozwolę sobie powiedzieć. Właśnie skończyłem dwieście lat, co w przełożeniu na ludzkie jest równe jakimś czternastu, a co za tym idzie, osiągnąłem wiek, w którym mam prawo udać się do Międzyświata i dostać mojego smoka. Problem w tym, że Strażniczką Międzyświata i jednocześnie kimś w charakterze pasterki gadów jest stara jędza imieniem Shira. Wredny babsztyl, najgorszy ze swego rodzaju. Twierdzi, że młody i piękny, a jest najstarszą żyjącą istotą w całym Wszechświecie. To od niej się zaczęły narodziny Wszechświata, tak swoją drogą.
Ale, żeby wrócić do tematu: żeby otrzymać smoka, musisz przejść przez Januarię do Międzyświata i tam pogadać z wiedźmą, która da ci odpowiedniego dla ciebie smoka. Samo przejście przez Bramę nie stanowiło większego problemu, pomijając fakt, że przez zawroty głowy omal się nie porzygałem. Słyszałem, że smocza teleportacja jest przyjemniejsza. Mam nadzieję, bo inaczej nie ruszę się z domu nawet o jeden świat.
Kiedy już przeszedłem przez Januarię, znalazłem się na szczycie ultra wysokiego klifu, z którego nawet smok nie chciałby spaść. Przede mną rozciągało się ogromne wrzosowisko. Ja sam stałem na sporym, podobnym do ołtarza, rzeźbionym podeście. Zlazłem z niego i ruszyłem przed siebie, w zasadzie nie wiedząc, gdzie powinienem iść. Za daleko zresztą nie zaszedłem. Pokonałem jakieś dwadzieścia metrów, gdy przede mną pojawił się cień. Odruchowo uskoczyłem w bok. W domu jeśli szybko nie nauczyłeś się, że znikąd pojawiający się cień to zapewne lądujący, znajdujący się maksymalnie trzydzieści metrów nad tobą smok, za długo nie pożyłeś. Najwyraźniej się nie pomyliłem, bo niecałą sekundę później w ziemię tuż przede mną rąbnął ogromny gad. No, dobra. Niby łagodnie wylądował, ale gdy opadł na ziemię, wszystko w pobliżu zadrżało. Mimowolnie zgrzytnąłem zębami. Na mój gust, bestia była zdecydowanie zbyt duża. Powiedziałbym, że rozmiarami dorównywała porządnemu pagórkowi, a to wcale nie było śmieszne. Jeden jej szpon był grubszy od mojego ramienia.
- Czego szukasz, chłopcze? - usłyszałem. Mrużąc oczy, podniosłem wzrok na miejsce, w którym szyja bestii łączyła się z tułowiem. Niezbyt dobrze widziałem w dzień, a zbliżało się dopiero południe, udało mi się jednak ustalić, że w siodle siedziała stara kobieta, ubrana w prawdopodobnie jasnobłękitną, długą sukienkę, zdecydowanie nie pasującą do jej odrażająco starego ciała. Nie ma to jak daltonizm w słoneczne dni. Skoro już wiało, jakby ktoś chciał mnie zrzucić z klifu, to dlaczego nie mogło przywiać paru porządnych chmur? Niebo całe szare i od razu czułbym się raźniej. Wzdrygnąłem się, gdy mój wzrok napotkał wzrok staruchy. Jej niebieskie oczy wpatrywały się we mnie badawczo, z tym takim mędrczym wyrazem mówiącym, że jego właścicielka jest najlepsza w Kosmosie. No i co z tego, że stworzyła prawie wszystko, co istnieje?
Postanowiłem jednak przytomnie postarać się, by zabrzmieć kulturalnie, więc wziąłem głębszy wdech i odpowiedziałem;
- Ja po smoka...
- Kolejny młody negatywny? - spytała nieokreślonej barwy głosem. Może i nie miała na myśli nic złego, ale dla mnie samo słowo "kolejny" było drażliwe, a w połączeniu z tym mędrczym wzrokiem i stwierdzeniem, żem negatywny, co w jej ustach zabrzmiało prawie jak obelga, przepełniło czarę.
- Kolejna stara jędza, która udaje, że wszystko zależy od jej widzimisię - burknąłem.
Gadzina się zjeżyła, a babsztyl zesztywniał. No i masz babo placek, smoka nie dostanę.
- Jak mnie nazwałeś?
- Właściwie - odparłem, niekoniecznie rozważnie rzucając jej wyzwanie. W razie powrotu do domu z pustymi rękami postanowiłem usprawiedliwiać się niewyspaniem oznaczającym skrajne zamulenie procesów myślowych.
- Najwyraźniej opiekunowie młodych bogów ostatnimi czasy zaniedbują swoje obowiązki - zaczął babsztyl pełnym wymuszonej wyrozumiałości tonem, który tylko dodatkowo mnie rozsierdził.
- Jestem w końcu negatywnym bogiem - zauważyłem ze złością - w dodatku bogiem zimnej, burzliwej nocy. Takie ze mnie zło.
- Nigdy nie stwierdziłam, że jesteś zły, lecz mógłbyś bardziej zważać na słowa, chłopcze. Czy nie jesteś za młody na własnego smoka?
Coś we mnie zawrzało. Poczułem, jak policzki spłonęły mi żywym ogniem. Najchętniej bym pokazał tej babie, gdzie raki zimują, ale na widok wzroku jej smoczyska jakoś zdołałem się opanować. Zacisnąłem więc tylko pięści i burknąłem;
- Dzisiaj skończyłem dwieście lat.
Doszedłem do wniosku, że wolę nie zadzierać z patrzącym na mnie wilkiem gadem rozmiarów dużego pagórka. Nadawałbym się dla niego na wykałaczkę. Starucha chyba odrobinę się zmitygowała, bo przestała drążyć temat mojego wieku.
- Czy masz świadomość, że mogłabym nie pozwolić ci na odnalezienie swojego smoka, dopóki nie nauczyłbyś się do mnie szacunku? - spytała.
No i właśnie O TO mi chodziło. Stara jędza decyduje za ciebie, tak jak wszyscy! Przecież niektóre rasy w ogóle nie dożywają dwustu lat!
Postanowiłem jednak chociaż trochę się opanować, więc wzruszyłem ramionami.
- Mi jest wszystko jedno. I tak nikt nigdzie na mnie nie czeka - burknąłem niechętnie. Tacy jak ja rzadko kiedy mieli towarzystwo w Gottheimie.
- A więc planujesz wyruszyć w Kosmos, by znaleźć sobie wyznawców? - spytała, mrużąc lekko oczy. Cwana, nie ma co. Ponownie wzruszyłem ramionami i mruknąłem coś, co miało oznaczać "jeśli będzie mi się chciało". Baba pokręciła głową, mamrocząc o złym wychowaniu nowoczesnej młodzieży, ale zlazła ze smoka i rozkazała;
- Chodź.
Łaskawie usłuchałem polecenia. Jak na starą jędzę, starucha poruszała się całkiem żwawo. Przeszliśmy żywym krokiem jakiś kilometr wzdłuż klifu, zanim babsztyl w końcu się zatrzymał i wskazał w dół.
- Znajdziesz tam swojego smoka - ogłosił - będziesz wiedział, że to ten jedyny, gdy go spotkasz.
Fajnie.
- A jak mam tam zejść? - spytałem.
- O tak - ledwie skończyła to mówić, poczułem nagle silny cios w plecy, a w następnej chwili leciałem już na łeb na szyję w dół. Ledwie mogłem sobie uświadomić, co właśnie się stało. Babsztyl mnie popchnął!
Do upadku miałem jeszcze parę sekund, zacząłem więc rozpaczliwie szukać sposobu na przeżycie lądowania. Pode mną rozciągała się pełna gadów skalista plaża, a stara jędza zepchnęła mnie tak, że leciałem prosto na zakończony ostrym szpikulcem głaz. No świetnie.
Międzyświat charakteryzował się tą irytującą właściwością, że działała w nim moc tylko jednego bóstwa: Shiry, to jest Strażniczki Międzyświata, to jest starej jędzy. Innymi słowy nie mogłem polegać na własnych zdolnościach. Leciałem prosto na szpikulec. Byłem tak na nim skupiony, że zauważyłem zdecydowanie zbyt szybko zbliżającą się półkę skalną, gdy prawie w nią uderzyłem. W rozpaczliwej próbie ratowania życia wyciągnąłem w jej stronę ręce, mając nadzieję, że jakimś cudem uda mi się znaleźć bezpośrednio nad nią. Cud się stał i rąbnąłem całą swoją długością w półkę. Powietrze uciekło mi z płuc i zdecydowanie nie chciało do nich wrócić, ale po długich namowach wreszcie przestało się na mnie dąsać i wróciło do współpracy. Powoli usiadłem, jednocześnie sprawdzając, czy czasem czegoś sobie nie złamałem. Chyba wszystkie kości miałem całe. Tyle dobrego. Rozejrzałem się.
Półka wyrastała ze skały jakieś trzydzieści metrów od grani klifu, a do plaży brakowało mi jeszcze ze sto. No, dobra. Babsztyl wiedział, co robi. Pół metra w prawo czy lewo i wylądowałbym ze złamanym karkiem na dole. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, półka stanowiła jednocześnie szczyt wąskich schodów, wykutych w klifie. Postanowiłem z nich skorzystać. Stopnie były mokre i śliskie, tak samo, jak ściana. W przeciągu dziesięciu kroków dwukrotnie omal nie zleciałem. Później jednak jakoś udało mi się zapanować nad równowagą i resztę drogi w dół pokonałem we względnie spokojny, pozbawiony niespodzianek sposób.
W momencie, w którym moje stopy dotknęły kamienistej plaży, dokoła mnie rozpętało się piekło. Wszystkie smoczyska, które do tej pory spokojnie siedziały, leżały, przylatywały lub odlatywały, nagle zwróciły się w moją stronę i zaczęły złowieszczo syczeć. Ciekawe, że jeszcze jeden krok wcześniej nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi.
Ostrożnie postąpiłem krok naprzód. Kilka bestii się cofnęło, robiąc mi przejście. Aha, czyli możliwe, że mnie nie zaatakują. Osobiście wolałem, żeby te duże zostawiły mnie w spokoju, chociaż za bezpieczeństwo zapewnione przez mniejsze też bym się nie obraził. Niepewny swojej przyszłości, powoli ruszyłem przed siebie. Jak na razie, wszystkie gady rozstępowały się, jedynie głośniej sycząc, gdy je mijałem. Na swojej drodze napotkałem parę bestii, które nawet mi się spodobały. Jeden był cały niebieski i miał ogromne dolne kły, drugi miał w sobie coś z nietoperza, ale był fioletowy, a fioletu nie lubiłem tak, jak granatu (chociaż i tak był niezły), a trzeci miał w sobie tylko jedną cechę, która mi pasowała; duże, kocie oczy. Ostatecznie jednak odrzuciłem wszystkich kandydatów i zapuszczałem się coraz dalej pomiędzy smoki. W końcu słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, aż wreszcie znikło za horyzontem. Od razu poczułem się lepiej.
Z każdą kolejną chwila robiło się coraz ciemniej, a mój wzrok się wyostrzał. Miałem za sobą chyba z czterdzieści kilometrów spaceru po kamienistej plaży, gdy w końcu znalazłem to, czego szukałem. Ledwie na niego zerknąłem, a już wiedziałem, że to TEN smok. Nie był zbyt wielki. Należał do tych, które mogą udźwignąć maksymalnie trzy osoby na raz. Gad przypominał kota. Miał ogromne, szafirowe oczy, czarne łuski na grzbiecie przechodzące w granat i, co najciekawsze, niewielkie, białe plamki na spodniej stronie obydwóch par swoich skrzydeł. Na mój widok smok zjeżył łuski na grzbiecie, postawił grzebień na karku i zamachał skrzydłami ostrzegawczo. Zaświecił błyszczącymi metalicznie zębiskami i wydobył z siebie głęboki pomruk.
- Witaj - uśmiechnąłem się szeroko - jesteś mój.
Ledwie to powiedziałem, smok skoczył w moją stronę. Wywrócił mnie i przez cholernie długą chwilę mierzył się ze mną spojrzeniem. Jego oczy wwiercały się we mnie, ale ja uparcie nie chciałem odwrócić wzroku. Bestia mruknęła złowieszczo i zawarczała, a ja, właściwie nie wiedząc, co robię, odpowiedziałem dziwnie podobnym warkotem, którym czasem, dla żartu, straszyłem młodszych od siebie bogów. Smok, jakby zdjęty zaskoczeniem, pozwolił mi przyjąć pozycję mniej więcej pionową i usiadł naprzeciw mnie, mierząc moją osobę pełnym zaciekawienia wzrokiem.
Tknięty przeczuciem, postanowiłem się przedstawić.
- No hej - przekrzywiłem głowę. Smok zrobił to samo. - Nazywam się Nox.
~ Venator ~ rozległo się w mojej głowie.
- Yyy... Miło mi.
~ Tak.
- Tak.
Ta rozmowa chyba się nie kleiła.
~ Chyba nie.
Przynajmniej byliśmy zgodni.
~ Tak.
Pokręciłem głową. Venator zrobił to samo, a ja poczułem płynące od niego rozbawienie.
- To ten tego...Od dzisiaj jesteś moim smokiem.
~ A ty moim bogiem.
- Fajnie.
~ Jeśli chcesz, żebym był twoim smokiem, to dlaczego siedzisz tak daleko ode mnie?
Słucham?
- A co w tym złego?
~ Jaki sens mieć smoka, na którym nie można latać?
No w sumie...
- A dasz mi się dosiąść?
~ Jeśli jesteś moim bogiem, a ja jestem twoim smokiem, to chyba oczywiste, że dam.
Postanowiłem się więcej nie odzywać, co zyskało u Venatora dziwną aprobatę. Zamiast tego po prostu do niego podszedłem i wlazłem na jego grzbiet. Gdy jakoś się ulokowałem pomiędzy karkiem a pierwszą parą skrzydeł, smok bez ostrzeżenia odbił się od ziemi i wzniósł w powietrze. Odruchowo objąłem go za szyję, starając się nie zlecieć. Lecieliśmy coraz wyżej i wyżej, aż znaleźliśmy się nad klifem. Nigdzie nie widziałem starej jędzy. Jakoś niespecjalnie zależało mi na spotkaniu z nią. Venator najwyraźniej odczytał moją niechęć do spotkania z babsztylem, bo powiedział;
~ Przypieczętujmy naszą więź pierwszą wspólną teleportacją.
Zanim zdążyłem pomyśleć o wymiotowaniu, poczułem, że nie mogę oddychać, a potem szybowaliśmy już nad domem, ściągając na siebie spojrzenia bogów zbyt młodych, by zdobyć swojego smoka. Poczułem przypływ dumy tak ogromny, że nawet Venator, chyba nie do końca wiedząc, skąd się ona wzięła, splunął plazmą, najwyraźniej stanowiącą u niego zastępstwo ognia.
Zachwycone i zazdrosne dzieciaki zawyły podziwem.
~ Venator, czas wylądować ~ poinformowałem smoka, po raz pierwszy używając do tego telepatii.
Bestia zanurkowała i niemal rozbiła się na dziedzińcu w środku naszego, to jest młodych bogów, domu. W ostatniej chwili gad rozłożył skrzydła i rąbnął w ziemię. Ledwie zdołałem się uchronić od złamania na jego karku nosa, lecz zamiast narzekać, uśmiechnąłem się szeroko i poklepałem go po karku.
- To się nazywa charakterek!
Nareszcie miałem smoka. Nareszcie mogłem deportować się do dowolnego świata w Kosmosie.
- Venator - zacząłem patetycznym głosem - Czas zaistnieć w paru religiach.
Odpowiedział mi pełen zadowolenia pomruk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz